27.03.2013

Rozdział 6



Tydzień szósty.
Widzę wojowników za każdym razem kiedy zapadam w sen.
Straciłem całe zdrowie psychiczne.
Nie mogę się ukryć przed głosami które przemawiają w moim wnętrzu.*
Sześć, sześć, sześć. Czyż to nie liczba szatana? Zabawne. Przybył mi kolejny tydzień pobytu tutaj. A co jest najlepsze? Jeszcze żyję! Ledwo, bo ledwo, ale liczy się. Nigdy nie pomyślałabym, że pobyt tutaj może być tak wyczerpujący. Wyobrażałam to sobie bardziej jako wczasy, ucieczka od wszystkiego. Nie no dobra, nie kłammy. Nie wyobrażałam sobie mojego pobytu tutaj. Nigdy. Mam dosyć. Stanowczo za długo tutaj wytrzymałam. Potrzebuję zapalić. Miało być łatwiej, ale nie jest. To, co tutaj mówią, to jedna wielka bzdura nie mająca w sobie ani krzty prawdy. Ta izolatka doprowadza mnie do szału. Wszystko zaczyna mnie coraz bardziej irytować. Zaczynając od zwykłych, białych ścian, a kończąc na ludziach, a zwłaszcza terapeutach. Przysięgam. Kiedy się stąd wydostanę to znajdę Seana, choćby na końcu świata i zabiję go za umieszczenie mnie tutaj. Nie wybaczę mu tego. Ciekawe, czy gdyby znał prawdziwy powód mojego brania, to też by mnie tutaj odesłał. Zapewne miał mnie już dosyć. Mnie i ciągłych kłótni ze mną, kiedy byłam pod wpływem. Nie dziwiłam mu się. Kłótnie ze mną były wyjątkowo ciężkie. Ja naprawdę kiedyś chciałam się zmienić. Chodziłam nawet do kościoła. Co z tego, że tylko w święta. Ale chodziłam. Mimo iż mieszkałam i wychowałam się w plemieniu, to nie znaczyło, że czciliśmy jakieś drzewa, czy inne cuda natury. Można powiedzieć, że kobiety w mojej rodzinie były bardzo religijne. Jednak nie mieliśmy jako tako kościoła, jak to jest w miastach. Każdy modlił się na własną rękę. Spowiedź odbywała się w środku nas, w naszej duszy, ale przynajmniej była szczera. Kiedy się wyprowadziłam pewnego razu przed świętami poszłam do kościoła. Chciałam zobaczyć, jak to jest. Dodam, że moja przygoda z marihuaną była już wtedy rozpoczęta, ale była w fazie „okazjonalnie”. Wracając. Trafiłam wtedy na spowiedź. Nie bardzo wiedziałam, co się podczas niej robi. Jakie formułki się wypowiada i tym podobne. Ale dałam radę. Chciałam być szczera i poczuć się „czystą”. Jak ksiądz usłyszał, że palę papierosy, zioło i piję alkohol to myślałam, że mnie stamtąd wyrzuci. Koleś był naprawdę niezrównoważony. Pytał ile mam lat, wręcz szydził z mojego wieku i tego, jak imprezuję. Wówczas, gdy on prawił mi to swoiste kazanie, ja omal do krwi nie zgryzłam od środka mojego policzka, byle tylko nie wybuchnąć mu śmiechem w twarz. Dokładnie. Dla mnie ta sytuacja była nader komiczna. On nic o mnie nie wiedział, a oczerniał mnie po kilku wybrykach, jakie miałam na swoim koncie. Zdecydowanie wolałam już naszą spowiedź w wiosce. Przynajmniej nikt ze mnie nie drwił i nie nazywał głupią. To było po prostu bezczelne. A oni mają czelność nazywać się wysłannikami Boga. Żal mi ich. Po tym doświadczeniu, obiecałam sobie już nigdy nie iść do spowiedzi, ponieważ zrobiłam to nie po to, by zostać wręcz wyśmianą, a pocieszoną. Może źle to ujęłam. Po prostu nie tego oczekiwałam. Swoją drogą nienawidziłam świąt. Chociaż nie. To chyba zbyt mocne słowo. Nie lubiłam? Nie przepadała. Chyba tak. Będąc jeszcze małym brzdącem, jakoś to znosiłam. Nawet się cieszyłam, wyczekiwałam. Później to się zmieniło. Z roku na rok nie czułam już tej magii. Najchętniej odpuszczałabym sobie te wszystkie obrzędy, tradycje i tak dalej. Na co to komu? Co roku czekać na to samo. Bezsensu. Ale widocznie tylko ja tak uważałam. Inni cieszyli się na te kilka dni w roku, gdy będą mogli zasiąść razem ze swoimi rodzinami do stołu, porozmawiać, cieszyć się. To nie dla mnie. Byłam i jestem typem samotnika. Perspektywa spotkań z całą moją rodziną wcale nie wywoływała na mojej twarzy uśmiechu. Wręcz przeciwnie. W tym czasie stawałam się nerwowa i opryskliwa dla wszystkich, bez wyjątków. Na święta zawsze musiałam wracać do mojego domu, co już mi się nie podobało. Gdybym mogła, to nawet nie utrzymywałabym z nimi wszystkimi kontaktu, ale to w końcu moja rodzina, której się nie wybiera. Lubiłabym wracać do domu, gdyby to nie równało się ze starciem z moją matką. Zazwyczaj kończyło się to kłótnią. Ale ja przecież nie jestem normalną osobą i nie potrafię się kłócić. Może nie w takim sensie. Kiedy się z nią kłóciłam, polegało to mniej więcej na tym, że to ona krzyczała, a ja stałam, zachowując kamienną twarz, by nie zacząć się śmiać. Nie wiem, dlaczego, ale takie sytuacje mnie po prostu bawiły. Do czasu. Wszystko było okej, a nawet zabawne, dopóki nie zaczynała mnie wyzywać. To chyba nie jest w porządku, kiedy własna rodzicielka wyzywa cię od suk, prawda? Nie to, żebym się z nią nie zgadzała, bo miała jak najbardziej rację, ale mimo wszystko taką dziwką nie byłam, aby mnie to w ogóle nie ruszało. Starałam się być twardą, ale moja maska wtedy już tak znakomicie nie działała.  Nikt nie widział, jak płaczę, za wyjątkiem jej. Kiedy ona tak na mnie krzyczała, ja po prostu stałam i przeżywałam w środku wewnętrzną walkę, próbując być niezniszczalną. Po co miałam się odzywać? By mówiła, że pyskuję? Nawet jeśli się nie odzywałam, to potrafiła znaleźć kolejny powód. Właśnie moje milczenie. Wrzeszczała, bym się odezwała, a nie traktowała tego, jak gdyby spływały  jej słowa po mnie jak po kaczce. Jednym słowem, chciała widzieć, że ja też cierpię z powodu tych sprzeczek. Udawało jej się. Mogłam milczeć, lecz łzy spływały z mojej twarzy, niczym wodospad. Każdy ma jakieś uczucia. Dla mnie wyzwiska od osoby, która poniekąd była dla mnie ważna, były ciosem poniżej pasa. To sprawiało, że nie miałam chęci widywać się z moją rodziną, by uniknąć przykrych sytuacji. To chyba było wystarczające wytłumaczenie. Po za tym oskarżała mnie o wiele innych rzeczy. Moje życie nigdy nie było usłane różami. Ile to razy słyszałam, że straciłam jej zaufanie i nie łatwo będzie je odbudować. Po jakimś czasie było to już dla mnie rutyną. Za każdym razem byłam już do tego przyzwyczajona. Podobno robiła to wszystko z miłości do mnie. A ja wyrządziłam jej takie wielkie krzywdy. Nie prawda. Wyprowadziłam się, by więcej nie sprawiać jej kłopotów. Mogła wreszcie ode mnie odetchnąć. Ale przecież i tak źle i tak niedobrze. Cokolwiek zrobiłam wychodziło na minus. A więc po co żyć? Nie miałam ku temu jakichkolwiek powodów. Sądziłam, że wszystko się rozwiąże, jak mnie już tutaj nie będzie. Jednak nie potrafiłam tego zrobić. Zanim znalazłam moje ukojenie w ziele, cięłam się. Nie miałam na celu całkowitego skończenia ze swoim życiem. Drobne cięcia, maszynką do golenia. Sam dobór sprzętu nie był godzien profesjonalnej próby. Robiłam to jedynie po to, by zagłuszyć ból psychiczny fizycznym. Teraz też byłabym zdolna to zrobić. Chociaż minęło dużo czasu od ostatniej rany nic by mnie w tej chwili nie powstrzymało za wyjątkiem braku sprzętu. Jedynie to pozostawia mnie z krwią krążącą w żyłach, które okropnie odznaczają się swą niebieską i zieloną barwą na bladych przedramionach. Mimo tego, iż sama się nie okaleczam moje ciało zdobią różnorakie blizny. Zaczyna mi brakować sił, by się bronić. Wszyscy zdążyli zauważyć, że wyglądam gorzej. Posądzali mnie o ponowne branie. Nie wiem, skąd im to przyszło do głowy, skoro nikt mnie nie odwiedza, bo nawet nikt nie wie o moim pobycie tutaj. Ale na wszelki wypadek poddali mnie badaniom, na które jedynie stracili mój i swój czas, bo nic nie wykryto. Faktycznie. Zaczynam wyglądać jak duch. Zapadnięte kości policzkowe, nazbyt wystające obojczyki i biodra. Moje długie włosy już dawno straciły swój blask i moc, gdyż teraz wypadają mi niemal garściami. Kto by pomyślał, że wszystko dzieje się za sprawą niby banalnych snów. Zastanawia mnie, czy ktoś kiedyś przechodził przez coś takiego, jak ja i czy ta osoba przeżyła. Gdybym była na wolności starałabym się to wyjaśnić. Ale nie czarujmy się. Wiele rzeczy sobie obiecywałam, a kończyłam ze skrętem w dłoni, zapominając o wszystkim, co miałam w planach aż w końcu znalazłam się tutaj. Ciekawe, na jak długo narkotyki przynosiłyby mi ukojenie. Czy z biegiem czasu i stopniem zaawansowania mojego uzależnienia, przestałyby zagłuszać moją senną podświadomość? Może gdybym tutaj nie tkwiła dałoby mi się rozwiązać zagadkę tajemniczych wojowników, goniących mnie co noc, zupełnie jak gdybyśmy grali w kotka i myszkę. Nie znam ich zamiarów, ale wiem, że póki co nie mogą, albo nie chcą mnie zabić. Przeraża mnie to wszystko. Zdecydowanie wolałabym znać ich zamiary. Chociażby miały okazać się one najmroczniejsze, chciałabym znać moją przyszłość w nich, o ile takowa jeszcze będzie. Codziennie zasypiam ze świadomości, iż mogę się już nie obudzić. Nie mam pojęcia, kiedy będą chcieli zakończyć tą gonitwę, jak dla mnie zupełnie bez celu. Skoro jeszcze mnie nie zabili i z tego, co widzę na to się nie zapowiada, to po co im broń? Owszem ranią mnie nią, ale nie na tyle mocno, by było to dla mnie śmiertelne. Sprawia im to przyjemność, że mają nade mną przewagę? Sama nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Za niedługo nie podejmę się już walki. Nie dam rady. Wykańczają mnie, jak tylko mogą. Mam zamiar się poddać, chociaż zapierałam się iż tego nie zrobię. Staję się bezradna. Jestem na tyle osłabiona, aby zwalniać biegu, dysząc niczym parowóz, a do tego moje ręce trzęsą się niemiłosiernie, gdy w kogoś celuję. Koniec się zbliża, wiem o tym, ale zobaczymy, kto wygra tę bitwę…
________________
*Tekst został minimalnie zmieniony na potrzeby tego opowiadania.
Pisanie idzie mi coraz lepiej. Z rozdziałem wyrabiam się w przeciągu 3 godzin, więc nie jest źle. To już szósty rozdział. Jeszcze 3 i epilog. W przyszłym tygodniu postaram się coś dodać i na C&C i tutaj. Cieszę się, że niektórym się podoba. Szczerze miałam obawy na początku co do tego bloga, dlatego zwlekałam jak najdłużej z rozpoczęciem go. Chciałam napisać coś nie o One Direction i wypróbować się w innej dziedzinie. Miało to być jakieś fantasy, a wyszło opowiadanie o ćpunce. Co do tej książki *próbuję się nie śmiać*, jak mi ogarniecie 8 tys. PLN, to wydam, no problem ;) Teraz się żegnam, bo w sumie nie mam już co powiedzieć. Jeśli ktoś chce poczytać coś o 1D to zapraszam do tej dziewczyny, fajnie pisze, a na pewno się ucieszy, jak pozostawicie po sobie ślad. Możecie również w komentarzach tutaj zadawać pytania mi, albo Ciarze, a odpowiemy ;)
Pozdrawiam~Lady Morfine<3

22.03.2013

Rozdział 5



Tydzień piąty.
Tak blisko mnie,
To wspomnienie,
Tej jednej dobrej rzeczy,
Tylko jednej dobrej rzeczy we mnie.
Jak pięknie. To już piąty tydzień mojej męczarni w tym miejscu. Postępy? Brak. Zarówno w mojej psychice, jak i snach oraz spotkaniach z psychologiem. Ta kobieta naprawdę wierzy, że zdoła  wyciągnąć coś ze mnie. A co śmieszne, jest święcie przekonana, polepszeniem się mojej psychiki z biegiem czasu. Okej. Czy to nie jest jasne, skoro przez te cholerne pięć tygodni nic nie powiedziałam, to raczej z upływem kolejnych dni, a nawet miesięcy też nic nie powiem. I kto tutaj ma problemy ze sobą? Cały czas myślę tylko o tym, aby nie dać się wciągnąć w ten wir, jaki tutaj panuje. Nie mogę się poddać. Nie dam się złamać. Nie takie rzeczy przechodziłam w moim poniekąd krótkim i dziwnym życiu. Nauczyłam się wielu rzeczy. Karma jest dziwką, więc trzeba dobrze kombinować, aby się na nas nie odbiła, bo wtedy mogłoby być nieciekawie. Chyba każdy strzegł się jej gniewu jak tylko mógł. Niewielu potrafi się przed nią skryć. Jak widać ja też nie byłam dobrze przygotowana na jej atak, skoro wylądowałam w miejscu dla psychicznych, w dodatku męczona przez sny. A pro po tych snów. Nie no, całkiem miło sobie pobiegać po lesie, pouciekać, a nawet dodali mi nową broń- pistolet. Czuję się, jakbym grała w jakiejś nędznej grze komputerowej. Może weszłam na wyższy poziom, skoro poszerzyli mi ekwipunek. Oh, to tylko jeden z wielu tych koszmarów, ale nie zamierzam ich opisywać. Gorsze jest to, że kiedy obudziłam się pewnego ranka, miałam rozcięty łuk brwiowy, przez co musiałam się tłumaczyć mojej psycholog. W zasadzie, to nic jej nie powiedziałam, tylko siedziałam z rękami założonymi na klatce piersiowej i czekałam, aż wskazówki zegara pokażą czas, kiedy mogłabym już iść z tego gabinetu. Powiedzmy, że przez przypadek odwróciłam się nie w tym momencie co trzeba i wylądowałam na drzewie. Na tej ranie się wtedy nie skończyło. Zostałam postrzelona z łuku w nogę, co uniemożliwiało mi dalszą ucieczkę. Bez wahania wyciągnęłam strzałę, chociaż podobno w szkole mówili, żeby nie wyciągać ostrych przedmiotów z ran. No ale co miałam zrobić? Biegać jak jakaś wariatka z wbitym grotem w kończynę? Podziękuję. Wystarczy mi utknięcie w tym szpitalu. Obudziłam się z zakrwawioną nogą i białą pościelą, którą wytłumaczyłam okresem. Bez słowa wymienili mi ją na kolejną, a nawet dostałam podpaski i tampony w gratisie! Po prostu żyć nie umierać. O matko. Z daleko czuć sarkazm, którym ociekają słowa w przedostatnim zdaniu zapisanym przeze mnie. Tkwię tutaj już wystarczająco długo, aby zacząć wariować. Miesza mi się wszystko. Rzeczywistość i nieważkość przenoszą się. Powoli widzę, jak na białych ścianach „mojego” niewielkiego pokoju przewijają się obrazy lasu. Próbuję stamtąd uciekać, ale zazwyczaj kończę mój bieg, zderzając się ciałem z jedną ze ścian. Niezbyt miłe wrażenie. Dostaję po tym zawrotów głowy. Co przypomina mi o tym, jak brałam narkotyki. Po nich też miałam niezły odlot, tylko w dobrym tego słowa znaczeniu. Wtedy byłam szczęśliwa, nawet jeśli zaliczyłam upadek. Teraz każde, obojętne, czy dotknięcie, czy uderzenie boli i zdecydowanie nie powoduje na mej twarzy uśmiechu, który teraz pojawia się rzadziej niż zwykle, czyli w ogóle. Nie bawi mnie kompletnie nic. Dawniej można było zauważyć na mojej twarzy chociażby cień bladego uśmiechu. W tym momencie tego również nie można dojrzeć. Czuję się okropnie. Jestem czysta pięć tygodni, sądziłam, że się polepszy. Nic z tego. Moim ciałem wstrząsają niezliczone drgawki, bynajmniej nie z zimna, gdyż za oknem widzę słońce. Zastanawiam się, jak długo jeszcze będą mnie tuta taj przetrzymywać. Chcę już wyjść do tego słońca, cieszyć się nim. Pójść nad rzekę i tak jak za starych czasów spalić skręta i poczuć się dobrze. Te nocne wycieczki po lesie jedynie mnie dobijają. Gdybym chciała się okaleczyć, sama bym to zrobiła, serio. Nie potrzeba tutaj jakiś wikingów czy niewiadomo czego. Wystarczyłaby mi żyletka. Jedno pionowe cięcie i już po mnie. Ale chyba nie dałabym rady. Co innego kaleczyć się, by zagłuszyć ból psychiczny, a co innego skończyć swoje życie. Nigdy nie jest aż tak tragicznie, aby kończyć swą egzystencję. To ON mi to kiedyś powiedział. Twierdził, że marihuana mnie zabija. Błąd. W tej chwili to on zabija mnie. Po tej imprezie, na której go poznałam, wpadliśmy na siebie jeszcze kilka razy przypadkowo. Mieliśmy wspólnych znajomych, później zaczęliśmy się spotykać tylko we dwójkę. Żadne randki. Proste wypady dwójki kumpli. Tak, traktowałam go jak kumpla. Ale nie zdobył tak szybko mojego zaufania, bym mianowała go od razu kolegą. Na początku był znajomym, przy którym bałam się otworzyć. Nie chciała, żeby znał prawdziwą mnie. Mógł okazać się jakimś gliną, albo detektywem, a wtedy byłoby już po mnie. Nie okazał się żadnym z nich, a mimo to, trafiłam tutaj, gdzie jestem. Popełniłam błąd, pozwalając mu się do mnie zbliżyć, ale mimo wszystko nie potrafię żałować znajomości z nim, która sprawia wrażenie zakończonej. Z biegiem czasu, widząc, że nic mi przy nim nie grozi, ujawniłam się. Okej. Może źle to ujęłam. Przyłapał mnie jarającą zioło na moim balkonie. Byłam z nim umówiona. Miał po mnie przyjść. Widocznie nie usłyszałam, gdy pukał do drzwi i po prostu wszedł. W niefortunnym dla mnie momencie. Nie próbowałam się mu tłumaczyć, że to mój pierwszy raz, że więcej się to nie powtórzy. Po co miała dodawać kłamanie, do mojej i tak już długiej listy grzechów? To bezsensu.  Skoro już wiedział, nie musiałam się przy nim ukrywać. Pewnego dnia siedzieliśmy w moim mieszkaniu. Zajmował moją kanapę, oglądając jakiś denny serial w telewizji. Opierałam się plecami o grzejnik pod oknem. Wyciągnęłam z mojej „skrytki” wszystkie rzeczy potrzebne do zrolowania blanta. Nie rozmawialiśmy. Przemówił dopiero, kiedy lizałam bletkę, by skleić wszystko w całość. Zaczął mi prawić kazanie. Nienawidziłam, kiedy ktoś mnie pouczał. Wyznaję zasadę, że człowiek uczy się SAM na WŁASNYCH błędach. Nikt za niego życia nie przeżyje, więc lepiej oszczędzić sobie języka i nie mówić nic. Pamiętam, jak cały czas śmiałam mu się w twarz, podczas jego wywodu, na temat szkodliwości narkotyków. Mówił, że zachowuję się jak wariatka i powinnam przestać. Nigdy nie zapomnę, jak powiedziałam mu, żeby wyluzował i znalazł inne hobby niż użalanie się nade mną- straconą duszą, a następnie kulturalnie zaproponowałam przyłączenie się. On jedynie wstał z kanapy i wyszedł bez słowa, trzaskając drzwiami. Nie przejęłam się. Jakoś mi zbytnio nie zależało. Za każdym razem uświadamiał mnie, że robi to jedynie z troski. Ale ja wiem, że ludzie nie robią nic bezinteresownie. Może nie byłam zbyt miła, kiedy pokazywał mi moje zalety, a ja się śmiałam, próbując maskować to, co mam w środku. Nie chciałam dopuścić go do siebie bliżej. Bo po co cierpieć? Jednak ból jest nieunikniony. Dopadł mnie i to podwójnie. Ciekawe ile jeszcze zdołam tutaj wytrzymać. Skoro za niedługo dostanę padaczki, bez narkotyku. Mam tutaj dużo czasu, aby wszystko przemyśleć. Przywracam wspomnienia z dzieciństwa. Widzę je jak przez mgłę. Szukam rozwiązania. Chcę się stąd wydostać, albo chociaż dowiedzieć się, dlaczego tak się dzieje. Zastanawiam się, co mogą oznaczać moje sny. No cóż nie są one codzienne. Przepraszam, źle się wyraziłam. Dla mnie one już są codziennością, ale dla innych niekoniecznie. Zdążyłam się przyzwyczaić. Wciąż próbuję dotrzeć do źródła. Musi być jakaś droga ucieczki. Sedno, centrum. Przede wszystkim, kim są ci ludzie, którzy mnie gonią? Może powinnam podczas jednego ze snów zatrzymać się na środku i po prostu zapytać, gdzie mnie gonią? Dziwne jest to, że budzę się w jakimś miejscu, a następnego wieczoru zasypiam przenosząc się w to samo miejsce, w którym byłam rano. Wciąż pokonuję coraz to nową drogę. Omijając drzewa, czasami schylając się po nową broń, lub odwracając się do tyłu, by zbadać jaką mam przewagę. Zdarzało się, kiedy biegli obok mnie lub mnie już mieli mi wbić miecz w serce, a ja budziłam się, ciężko dysząc i instynktownie sprawdzałam obrażenia, których doznałam, a jakimś szczęśliwym łutem nie mam na sobie. Siniaki i zadrapania powoli przybierały formę moich ubrań. Leżały na mnie idealnie kontrastując swą siną barwą z moją bladą karnacją. Mam również wielkie sińce pod oczami. Wyglądam gorzej, niżeli bym ćpała. Sen, którego doświadczam, w żadnym przypadku nie przypomina relaksu. Staram się spać za dnia, ale nawet to nie pomaga. Już nie wiem co jest jawą, a co nie. Zaczynam się coraz bardziej bać. Przede wszystkim siebie samej. To do mnie nie podobne. Marnieję z dnia na dzień i z nocy na noc. To zaczyna być przerażające. Nie biorę już tego jako denny żart. Ktoś naprawdę musi się mną świetnie bawić. Nie powiem, ja też staram się grać tymi samymi kartami. Najgorsze jest to, że nawet jeśli kogoś zabiję w moim śnie to w następnym przybywa co najmniej 3 osoby więcej na miejsce tej jednej. To zdecydowanie nie jest w porządku. Jestem sama. Nie mam żadnego doświadczenia. Co z tego, że powinnam odziedziczyć umiejętności po rodzicach? Jak widać tak się nie stało. Było mi siedzieć w wiosce przy matce, a nie błąkać się po świecie. Mam za swoje. Nigdy nie potrafiłam usiedzieć w miejscu. Nawet szczególnie nie tęskniłam. Uwielbiała uczucie wolności, jakie mi towarzyszyło. Masz ci los. Ptak został uwięziony w klatce i prawdopodobnie zostanie w niej do końca życia…
______________
Oczy mi się już same zamykają. Nie wiem, co z tego wyszło, ale napisałam rozdział w jeden dzień. Cieszę się, że to opowiadanie się Wam podoba. Na początku obawiałam się, iż będzie inaczej. Śmieszy mnie sprawa książki. Uwierzcie mi, jestem takiego zdania, że to nie jest hop siup z wydaniem jej, poza tym jest to amatorszyzna, a w dodatku słaba, a po trzecie każdy w Internecie ma do tego BEZPŁATNY dostęp. Doceniam Wasze zaangażowanie i szczerze za nie dziękuję. Możecie do mnie pisać na gadu jeśli chcecie: 4381663, albo zadawać pytania na ask.fm Mam też tumblr, ale nic szczególnego się tam nie dzieje, więc nie polecam :P To chyba tyle, z tego, co chciałam napisać. Chyba o niczym nie zapomniałam. Zazwyczaj, keidy piszę te notki to połowę tych rzeczy, które chcę, nie uwzględniam. Serio mam strasznie słabą pamięć. A tak poza tym to POŁOWA, cieszycie się? Coraz bliżej do końca i już mam pomysł na epilog :D Nie przynudzam idę spać, papappapapa~Lady Morfine<3

13.03.2013

Rozdział 4



Tydzień czwarty.
Gdy patrzę z ziemi.
Widzę ciemność dookoła.
I jestem zagubiony, ale można mnie znaleźć, w środku mojego umysłu.
Do widzenia.
To zaczyna się robić nudne. Monotonia jakiej mało. Po prostu już jest śmiesznie. Moja wyobraźnia mogłaby popracować nad czymś lepszym, a nie cały czas to samo. Co jest ciekawego w conocnym uciekaniu, próbach samoobrony i opatrywaniem coraz większych ran? Wydaje mi się, że jestem już blisko utraty tego najważniejszego daru, danego mi od Boga, o ile on w ogóle istnieje. Może jest to moją winą? Karą za grzechy popełniane raz po raz? Chyba jest takie powiedzenie- „Jak trwoga to do Boga”, mam rację? W takim razie ja nie zamierzam się uciekać do najgorszego. Wątpię w moje odkupienie, nawet nie wiem czy dobrze się wyraziłam. Przepraszam Cię notesie, za moje błędy popełniane w zapisach. Nie jestem w tym najlepsza. Jak widać całkowicie coś siadło mi na głowę. Przepraszam zeszyt. Ciara weszła na nowy poziom swojej inteligencji, gratulujemy! W mojej wyobraźni właśnie pojawił się obraz jakiejś babki w uniformie, szczerzącej się swym sztucznym uśmiechem, patrzącej mi w oczy i klaszczącej w swe dłonie. Zawsze przerażali mnie tacy ludzie. Nie tyle oni, co ich sztuczny sposób życia. To tak, jakby musieli przywdziewać ten uśmiech mimo okropnego bólu, który- nie ukrywajmy- znajduje się w życiu każdego z nas. Zastanawiam się, czy faktycznie wytrzymam tutaj dłużej. Z moich zapisów wynika, iż przebywam tutaj już czwarty tydzień.  To już chyba miesiąc, prawda? Na szczęście głowa i inne organy mojego ciała nie pulsują już tak przerażająco jak w pierwszych dniach. Mimo to, dalej czuję pustkę. Czegoś cały czas mi brakuje. Doskonale wiem, o co chodzi mojej podświadomości. Niestety nie mogę tego dostać. Znajduje się to poza moim zasięgiem. Wątpię, bym w najbliższym czasie miała bliski kontakt z narkotykami. Przynajmniej nie dopóki tutaj jestem. Wyobrażam sobie moje wyjście z tego więzienia. Boję się, że powrócę do nałogu. Owszem, chcę tego. Jednak jakaś mała część mnie krzyczy, że wcale nie jest mi to do szczęścia potrzebne, że dam sobie radę bez tego. A co jeśli wpadnę na moich starych znajomych? Mieszkałam w niewielkim mieście, gdzie wszyscy znali siebie doskonale. Żeby tego uniknąć, musiałabym się wyprowadzić. Nie wiem, czy byłabym w stanie znieść kolejną zmianę swego miejsca na świecie. Zadomowiłam się tutaj. Wreszcie czułam się bezpieczna. Nieważne, że zazwyczaj czułam to, gdy byłam pod wpływem jakiegokolwiek narkotyku. Ważne, że to uczucie gościło w moim wnętrzu. Powracam myślami do tego, jak zachowywałam się po spaleniu zioła. Pamiętam jak dziś mój nocny spacer ze znajomymi. Byłam już pod wpływem alkoholu. Dokładnie była nas chyba czwórka. Ja i trzech chłopaków. Poszliśmy na promenadę. Z joint’em w ręku przemierzaliśmy puste nocą ulice. Po drodze staraliśmy się cicho zachowywać. Przyznajmy szczerze- słabo nam to wychodziło. Mój kolega miał dziwne przyzwyczajenia. Kiedy za dużo wypił, wywracał znaki drogowe. Tak było również i tym razem. Pamiętam, jak na niego krzyczałam, żeby zostawił swoją zdobycz, bo w drodze powrotnej musimy przejść obok komisariatu. Mimo iż byłam zjarana, zachowywałam zdrowy rozsądek. Karl wydął usta, niczym małe dziecko, pokrzyczał, uświadamiając mi, że nie jestem jego dziewczyną i nie mam prawa nim rządzić, a potem najzwyczajniej w świecie złapał mnie za rękę i ruszyliśmy dalej.  Zrobiliśmy postój, gdyż Drew poczuł się źle i musiał zwrócić wcześniej spożyte procenty. Zatrzymaliśmy się przy rzędzie drzew. Przy pierwszym z nich Drew zwracał wszystko, przy drugim ja załatwiałam potrzeby fizjologiczne, a przy kolejnym Karl robił to samo co ja, tyle że on próbował celować w swój mocz śliną. Dziwna była z nas paczka, nie powiem. Mimo wszystko, wspominając te wszystkie chwile niczego nie żałuję. To ukształtowało moje wspomnienia. Później omal nie wylądowałam w jeziorze. O ile dobrze sobie przypominam, był wtedy grudzień. A ja na pewno nie miałam ochoty na kąpiel w lodowatej wodzie. Teraz moje wspomnienia przestały się tworzyć. Może źle to ujęłam, ale jedyne co zapamiętam na zawsze z tych obecnych czterech tygodni przebytych tutaj to: ból, ucieczka, koszmar. Cały czas śni mi się to samo. Jedynym urozmaiceniem jest inny dobór broni. Budzę się z liczniejszymi obrażeniami na ciele, jak i na umyśle. Staram się co noc stawić czoła moim napastnikom. Nie doznałam jeszcze obrażeń wewnętrznych, ale podejrzewam, że takowe również kiedyś się pojawią. Zastanawiam się ile to jeszcze wszystko będzie trwało, zanim całkowicie umrę, zabita przez własne sny. To wydaje się być  czasami zabawne. Obudzić się, odnaleźć na swoim ciele kilka ran i zdać sobie sprawę, że to wszystko dzieje się za sprawą jakiegoś głupiego stanu nieważkości. Może już całkowicie zwariowałam, ale nie mam siły. To przytłaczające. Niecierpliwie czekam na koniec tej groteski. Chyba Morfeusz lubi sobie ze mną pograć w berka. Dlaczego to ja jestem na jego celowniku? Upatrzył sobie narkomankę, bo jest łatwym do osiągnięcia celem. Myślałam, że ten koleś jest bardziej ambitny. Jak widać, przeliczyłam się. Nie mam zamiaru się poddać. Pokaże temu tchórzowi, iż mimo wszystkich moich przejść potrafię sobie z nim poradzić, a on upadnie jeszcze niżej niż ja. Nie wiem czemu zaczęłam wierzyć w jakiegoś greckiego boga. Chociaż grecy podobno byli przystojni. A tak swoją drogą to ciekawe, co tam u tego dupka, Seana. Pewnie już sobie ułożył życie z jakąś szmatą, kiedy obmyślał plan, jak umieścić mnie pomiędzy chorymi psychicznie ludźmi. Zawsze myślałam, że ośrodki dla narkomanów są odizolowane, od innych chorób psychicznych. Widocznie nasz rząd stwierdził, że wszyscy są jednakowo szurnięci, więc po co marnować miejsca na rozdzielanie ich od siebie. Jeszcze homoseksualistów tu brakuje. Ja nie jestem przeciwko darzeniu miłością osoby tej samej płci, ale większość tych wszystkich moherów owszem. Nie zdziwiłabym się, gdyby oni również trafili do tej placówki, ze względu na swoją orientację, która swoją drogą raczej nie jest chorobą. Taka jest sprawiedliwość na tym świecie. To dziwne. Minęły już cztery tygodnie, a ja nadal wyżalam się jakiemuś zeszytowi. W sumie to nie jest dziwne, tylko głupie. Opisuje tutaj swoje niecodzienne sny, czasami poglądy. Powinnam z tym skończyć. Ale może to jest mój ratunek? Nie. To niedorzeczne. Jak coś papierowego może mnie ochronić? Czy zaliczam się już do ludzi nienormalnych? Pokładam swoje nadzieje w rzeczy martwej. Tak na pewno nie zachowują się zdrowi psychicznie ludzie. Chcę uciec od tego wszystkiego. Niech to się wreszcie skończy, póki nie zabraknie mi sił. To nawet nie ma sensu. Co noc prześladują mnie sny, w których ktoś próbuje mnie zabić. Czym sobie na to zasłużyłam? Czyżby to niedokończone porachunki mego ojca albo matki? Doprawdy, czyż nie mogłam urodzić się w normalnej rodzinie? Zamiast tego pochodzę z jakiegoś rodu z tradycją. Kogo to obchodzi? Nie czerpię z tego żadnych korzyści. Jedyne co dostaję to ból. Może ktoś kara mnie za to, iż opuściłam mą rodzinę. Niemal się jej wyrzekłam. Może mamy spisane jakieś prawo. Co wolno, a czego nie wolno robić. Znając życie i moje szczęście, pewnie nie jeden paragraf złamałam za krótkiego czasu mojego istnienia. Zastanawiam się, co bym robiła, gdybym nigdy nie wyjechała. Gdybym wróciła do matki. Czy potraktowała by mnie tak jak ojciec syna marnotrawnego? Byłoby to dla mnie niemałym zaskoczeniem. Rzadko kiedy się do niej odzywałam jeszcze za czasów, kiedy mieszkałam w wiosce. Tym bardziej nie dzwoniłam, kiedy się wyprowadziłam. Nie żałowałam, aż do teraz. Kto wie, może ona mogłaby mi wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Kiedy byłam jeszcze dzieckiem i przytrafiały mi się te sny, budziłam się z krzykiem. Wtedy ona zawsze siedziała przy moim łóżku, trzymając moją rękę. Gładziła czule moje ciemne włosy i nuciła jakąś nieznaną mi melodię, aczkolwiek zawsze działającą kojąco. Nie mogę sobie przypomnieć, jak brzmiały jej słowa. Teraz również, kiedy mam zły sen budzę się. Moje ciało przybiera pozycję embrionalną, zupełnie jak u bezbronnej dziesięciolatki. Nucę po cichu tak dobrze znane mi nuty. Czasami łzy spływają w dół mojej twarzy, a ja nic nie mogę poradzić. To tylko upewnia mnie, że jestem bezsilna. Starałam się być niezależną kobietą. Tymczasem zniewoliły mnie narkotyki, za które w tej chwili skłonna byłabym zabić. Co to świństwo ze mną zrobiło? Dawniej byłam kulturalna, nie pyskowałam nikomu. Oczywiście miewałam swoje gorsze dni kiedy moje humorki przejmowały nade mną kontrolę. Z biegiem czasu zaczęłam się coraz mniej uśmiechać. Ludzie to zauważali, pytając, czy wszystko w porządku. Wtedy ja naskakiwałam na nich, mówiąc, że taki mam wyraz twarzy, a oni widocznie musieli być ślepi, bo wcześniej tego nie zauważyli. Zniechęcałam ich do siebie bardzo skutecznie. Niektórzy bali się mnie po prostu. Mówili, że się zmieniłam. Mieli rację. Chciałam się stać zimną suką. Udało mi się. Nikt się dla mnie nie liczył, oprócz marihuany. Mój plan odizolowania się od świata szedł jak po maśle, ale nie za długo się tym cieszyłam. Moja tarcza ochronna prysła jak bańka mydlana, podczas jednej imprezy, kiedy to poznałam jego… Spotykając go tego wieczora, byłam jeszcze czysta. No właśnie, jeszcze. Spędzając z nim każdą minutę podczas tej domówki zapominałam o potrzebie spalenia narkotyku. Niestety musiał wcześniej wyjść, bo jego kolega przeholował z alkoholem, a on musiał go odprowadzić. Wraz z opuszczeniem przez Seana imprezy przypomniałam sobie o ziele. Nie marnowałam czasu. Chwilę później stałam już ze skrętem w dłoni. Był tak jakby moją odskocznią. Nie na długo. Po jakimś czasie paliłam również przy nim, a on starał się pomóc mi porzucić nałóg…
_______________
TAK NA WSTĘPIE PRZYPOMINAM, IŻ WSZYSTKIE OPISY SĄ JEDYNIE WYMYŚLONE PRZEZE MNIE. NIE MYŚLCIE, ŻE JESTEM ĆPUNKĄ, CZY COŚ!!! Zaniedbałam troszkę tego bloga. Ale to tylko przez to, że miałam chwilowy przypływ weny na C&C. Dziękuję za miłe komentarze pod poprzednim rozdziałem i liczę na kolejne pod tym ;)
~Lady Morfine <3